Od początku przyjazdu w Bieszczady wiedzieliśmy, że poza planowanymi alpakami jeden nasz Misiek (towarzysz wędrówek od zawsze) – to za mało. Na start pomyśleliśmy o kotkach, bo jak to na wsi nie mieć kotów?! Prawie od razu nadarzyła się okazja, żeby dwóm maluchom zapewnić dom. Przez trzy dni nasz stary pies był intensywnie zapoznawany z savoir-vivre`m zwierząt przebywających pod jednym dachem. Po pierwsze kotów nie zagryzamy!!! W krótkim czasie mord w oczach zastąpiony został wymuszoną, bo wymuszoną, ale jednak tolerancją. Wprawdzie przez jakiś czas jeszcze truchleliśmy przy każdym ruchu kotków, ale można było odtrąbić sukces. Jeden z nich niebawem został miejskim kotem pokojowym, a drugi – nasz ukochany, po wielu przygodach, któregoś letniego dnia po prostu nie wrócił.
Zbiegło się to z zaginięciem przygarniętego w międzyczasie starego kota Grzmota, więc w ciągu tygodnia po niespełna roku straciliśmy dwa koty. Polały się łzy, ale ponoć do tego należy się tu przyzwyczaić. Ciężko. Mieliśmy już wprawdzie od miesiąca kolejnego malucha – Tygrysa przywiezionego od kumpla z innej części Beskidu, ale koniec końców zostaliśmy z jednym. Dobraliśmy mu po sąsiedzku tzn. z Beskidu Niskiego dwie malutkie kocie siostry z miotu dzikiej kotki. Początkowo ogromnie nieufne po jakimś czasie stały się wybitnie nasze. Podsumowując od ponad dwóch lat mamy trzy kochane koty dzielnie i szczęśliwie wracające do domu. Stanie trwaj!
Po pierwszym roku gospodarzenia przyszedł czas na drugiego pieska – niech nauczy się czegoś od mądrego, starego Miśka. Jeżdżąc do Komańczy za każdym razem mijaliśmy bacówkę w Osławicy i pilnujące owiec owczarki podhalańskie. Piękne. Dlaczego nie mieć takiego do pilnowania alpak? Dogadaliśmy się i zgarnęliśmy dwumiesięczną, białą, puchatą kulkę, która, nota bene, sama sobie nas wybrała, tocząc się w naszą stronę.
W ciągu dwóch lat nasza biała kulka stała się białym „potworzastym” Bundzem, wizytówką Alpacone, bo pierwszy wita i ostatni żegna odwiedzających. A jest wtedy najszczęśliwszy? Uwielbia ludzi, gorzej z innymi pieskami, ale nikt nie jest idealny. Pilnuje porządku na podwórku, bo ma być spokój i bez kłótni. Dotyczy to wszystkich alpak, kur i kotów. Został sam, bo jego mentor – Misiek – któregoś dnia spotkał się przy padlinie z wilkami…. Najprawdopodobniej.
No i przyszedł też czas na kurki – razem z Bundzem i alpakami. Szybko nauczyliśmy się, że nadawanie im imion mija się z celem. Wyłącznie na jajka, wolne, chodzące, gdzie chcą płaciły za to najwyższą cenę. To lis, to myszołów, a i czynnik ludzki – bo za szybko jadące auto, zmniejszały nam pierwotny stan liczebny, uzupełniany potem na targu w Dukli. Przez dwa lata na 14 kurek, które się przewinęły przez farmę zostało 5. No i kogut pilnujący, a przynajmniej starający się.
Największy fart miała araucana (chilijska rasa, znosząca zielono-niebieskie jajka), która ponad dwa miesiące temu uszła z życiem (myślimy, że dzięki Bundzowi) po ataku lisa. Ma traumę, rzadko wychodzi z kurnika, nie znosi na razie tych pięknych jajek, ale kuśtykając chodzi i przede wszystkim żyje!
Tym optymistycznym akcentem kończymy bieszczadzką opowieść o naszym zwierzyńcu. Ciąg dalszy na miejscu. Zapraszamy!